Komunikat Sejmiku Wiejskich Zespołów Teatralnych w Stoczku Łukowskim

 

Protokół
Komisji Artystycznej
42 Międzywojewódzkiego Sejmiku Wiejskich Zespołów Teatralnych
w Stoczku Łukowskim
20 – 21 czerwca 2015 r

 

Komisja Artystyczna w składzie

Iwona Niewczas

Katarzyna Smyk

Edward Wojtaszek

obejrzała 14 przedstawień w wykonaniu zespołów z 4 województw: 8 z woj. lubelskiego, 3 z woj. podlaskiego, 2 z woj. mazowieckiego i 1 z woj. warmińsko-mazurskiego. W trakcie przeglądu odbywały się warsztaty, poczas których zostały omówione prezentowane spektakle. Niniejszy komunikat zawiera ich opisy (w kolejności występów) wraz z uwagami formułowanymi w trakcie warsztatów.

 

Zespół Lewkowanie” z Dokudowa (Gminny Ośrodek Kultury w Białej Podlaskiej, woj. lubelskie) przedstawił widowisko U Marcinowej na wiosnę przenoszące widza do chłopskiej izby w zwyczajny wiosenny dzień. Bogato, tradycyjnie urządzone wnętrze udatnie oddaje jego charakter.

Przedstawienie rozpoczyna się od sceny porannego krzątania: matka już po obrządkach, ojciec ze złamaną ręką idzie spotkać się z pomocnikiem, babka zdążyła przygotować na śniadanie placki z mlekiem. Matka budzi trzy córki i syna. Przy śpiewie Kiedy ranne wstają zorze dzieci ubierają się, czeszą, ścielą łóżko. Przed śniadaniem poranna modlitwa. Matka zawiadamia córki, że dwie pośród nich pójdą na naukę szycia. Dziewczyny mają nadzieję, że zdążą wieczorem na umówione wiośnianki, czyli wspólne śpiewanie młodzieży. Dzień jest szczególny, bo to pierwsze wygnanie krów na pastwisko w tym roku. Trzeba pamiętać o przygotowaniu wody święconej i przechowanej palmy wielkanocnej. Po odprawieniu dzieci i męża, gospodyni nie ma chwili spokoju. Co chwila wpada któraś z sąsiadek, każda z ważną sprawą: a to wodę święconą pożyczyć, a to wyrazić pretensje, bo krowy gospodyni zjadły groch, a to po koszyk ziemniaków do zasadzenia, a to pożyczyć jakiś sprzęt domowy. Kolejna kobieta zjawia się, żeby oddać chleb, bo kiedyś pożyczyła. I tak przez cały dzień. Każda z tych wizyt jest okazją do zaznajomienia widza z przepisami medycyny ludowej (np. sól i szałwia na ból gardła), wierzeniami czy sposobami bezgotówkowego rozliczania się między sąsiadami: za ziemniaki kobieta proponuje odpracowanie albo nasiona kwiatów nadających się do maści dobrej na wszystko. Można też skonsultować ze starszymi, czy to odpowiedni czas na sadzenie soczewicy itd. Ruch jest tak wielki, że wreszcie wpada sąsiadka sprawdzić, „co to za spęd”. W tym momencie zasiada przy stole siedem kobiet. Rozmawiają, bardzo pięknie śpiewają, cieszą się wiosną. Wreszcie rozchodzą się, każda do swojej roboty. Wracają dziewczyny po pierwszej lekcji szycia. Są bardzo zadowolone, ale trzeba będzie kupić maszynę. Matka stwierdza, że sprzeda świnię, żeby mieć pieniądze na zakup. Przepytuje też dzieci, jak to się stało, że krowy zjadły groch sąsiadki, za co trzeba było oddać własny na ponowne zasadzenie. Okazuje się, że pierwszy wypas był okazją do towarzyskich gier, które przeszkodziły w pilnowaniu. Spektakl kończy się wyjściem młodzieży na wiośnianki. Poza sceną spotyka się pokaźna grupa chłopców i dziewcząt, żeby razem pośpiewać.

Przedstawienie jest ciekawe poznawczo, daje wiarogodny obraz życia w chłopskiej izbie. Należałoby zwrócić uwagę na parę drobiazgów teatralnych, których poprawienie podniosłoby walor wykonawczy opisywanej pracy. Przy całej dbałości o szczegół w dekoracjach i kostiumach, niezrozumiała jest zgoda na wystąpienie młodych wykonawczyń we współczesnym, sportowym obuwiu. Należałoby również podnieść świadomość przestrzenną niektórych członków zespołu, zdarzały się bowiem sytuacje, w których aktorka stawała plecami do widowni i rozmawiała z partnerką w sposób nie całkiem zrozumiały dla publiczności. Parę sytuacji nie wypełnionych dialogami (normalnymi przecież przy takich czynnościach, jak np. zawijanie chleba dla dziewczyn na drogę) obniżało tempo widowiska. Piękny pomysł zgromadzenia grupy młodzieży, która spotyka się, by razem pośpiewać zyskałby, gdyby nie wtłoczenie gromadki w kąt sali. Całość przedstawienia domaga się puenty, pomysłu na zakończenie.

 

Poranek nazajutrz po weselu. Dwie kumy, którym pozwolono spać w izbie, podczas gdy reszta gości musiała zadowolić się co najwyżej stodołą, witają widzów rozmową o swoich chłopach. Ich gwara przestaje być barierą, zwłaszcza że ze sceny płynie prawda dialogu, dzięki której widz zaczyna w pełni uczestniczyć w świecie, jaki zrekonstruował Zespół „Rumenok” z Hołowna (woj. lubelskie, pow. parczewski) w widowisku Przenosiny. Oto bowiem na pierwszym planie stoi przepiękny, malarski rekwizyt – wianna skrzynia Mani, panny młodej. Dziewczę to o złotych rękach wykonało sobie całą tradycyjną wyprawę, z którą niebawem przeniesie się do domu męża Janka, a którą oglądają wścibskie kumy, przyłapane na tej niedyskrecji przez gospodynię i zarazem matkę Mani: wiejska etykieta zabrania zaglądania w te przestrzenie, jak i zabrania matce, by wiedziała zbyt wiele o nocy poślubnej córki. Tak się zaczyna spektakl, w którym za chwilę – w dobrym tempie, w adekwatnych strojach, z dobrym zaplanowaniem scenografii i ruchu sporego zespołu – pokazany nam będzie orszak, idący ze śpiewem (z widowni) po Manię, zaprezentowana będzie gościom i wychwalona pod niebiosa zawartość skrzyni, wyrecytowana mądra oracja matki chrzestnej, przedstawiony zwyczaj „kłaniania się” Mani, czyli podziękowania i pożegnania zarazem kolejnych domowników: matki, ojca, siostry, bratyńka, chrzestnej oraz… progów rodzinnych i drzwi. I podarowanie młodych na odchodne – prócz lustra czy obrazu – bochna chleba ustrojonego w zwoje zielonego asparagusa, by nigdy chleba nie zabrakło na ich wspólnym stole. Wzruszenie, godność, skupienie, łzy w ułamku sekundy przełamane są rwetesem kolejnego weselnego zwyczaju – targowania się drużbów z gospodarzami o kufer, zakończonego porwaniem kufra, sprzętów, napitku i kiełbasy oraz dziewczyn. I nagle niespodziewane zakończenie – zaiste ukazujące zdolności dramaturgiczne i odwagę „Rumenoka” – obca dziewczyna z brzuchem przychodzi domagać się swego, a więc obiecanego przez Janka zamęścia. Nagła zmiana nastrojów. Miny zebranych rzedną. Jak się znaleźć w takiej sytuacji! Zanim wszyscy ochłoną i podejmą jakieś kroki, Mania zarządza kryzysem po swojemu, a mianowicie dzieląc Janka przez łeb. Poznane na początku widowiska kumy, niczym starożytny chór, wygłaszają ponadczasową mądrość: „W każdym chłopie się licho znajdzie”. Prawda, nieprawda, ale widz temu wierzy, czując zarazem niedosyt po tej udanej inscenizacji fragmentu wschodniego wesela.

 

Pozostając w tematyce okołozaślubinowej, obejrzeliśmy Wesele Pawliny i Janka w wykonaniu Zespołu Ludowego „Zielawa” z Rossosza (woj. lubelskie, pow. bialski). Chodzi dokładniej o część od powrotu młodych z kościoła po biesiadę po oczepinach. Zaprezentowano więc orszak weselny, witanie młodych chlebem, solą i wódką, wspólny modlitewny śpiew Pod Twą obronę znany ze współczesnych wesel, ale i mniej powszechne w Polsce realizacje błogosławieństwa; zakrapianych okowitą życzeń składanych młodym przez rodziców i rodzeństwo; słodzenia nie tylko wódki, ale i kaszy przez rytualny pocałunek na oczach wszystkich uczestników uczty weselnej, którą urozmaicają naprzemiennie pieśni zapowiadających smutny los czekający młodą oraz frywolne prześpiewywanie się grup gości. I nagle słychać Oj, świeć miesiącu w raju naszemu korowaju – to znak, że pora uczcić i podzielić korowaj – wniesiony uroczyście przez swaszkę (i za bardzo przez nią zasłonięty, ale to drobna usterka do łatwego usunięcia, jak w innych sytuacjach, gdy aktorzy zasłaniają się wzajemnie), a także darować datek za poczęstunek tym symbolicznym, magicznym pieczywem. Życzeniom i kolejnym cennym oracjom nie byłoby końca, gdyby nie sygnał, że czas zacząć oczepiny. Na środku sceny, blisko widza, zasiada szczerze wzruszona młoda, otoczona – jak nakazuje zwyczaj w tych południowopodlaskich stornach – druhnami i gospodyniami, pospołu dokonującymi przeistoczenia panny w kobietę. A to przy wtórze wariantu modelowej pieśni Oj, chmielu, chmielu. Gdy po oczepieniu i chwili skupienia wraca żywioł zabawy, słyszymy wezwanie na szturmę – to nieproszeni na wesele goście mają prawo zatańczyć przy weselnej muzyce.

Podkreślmy, że ten nieduży zespół wykreował bardzo gęsty, a zarazem nieprzeładowany spektakl. Może bowiem zadziwiać, jak w tak krótkim czasie można zmieścić naprawdę spory i bogaty w treści i rytuały fragment wesela. Możliwe więc, że z powodu zbyt dużego tempa oczepiny przemknęły nieco za szybko i bezceremonialnie, dialogi czy śpiew niekiedy nie były dość płynne, mężczyźni zbyt często stali do widzów plecami. Ale te niedostatki są w zupełności zbilansowane przez odtworzenie całego repertuaru pieśniowego wesela i roli starosty – mistrza ceremonii, zaznaczenie strojem statusu społecznego gości, skromność młodych, dbałość o regionalny rekwizyt. Życzymy zatem zespołowi wielu dalszych sukcesów, a najpierw – pomysłu na wyraźne zakończenie tego w sumie dobrego widowiska.

 

Zespół „Orlanie z Orli (Gminny Ośrodek Kultury w Orli, woj. podlaskie, pow. bielski) pokazał obrazek Rekruty.

„Orlanie” to zespół, który już niejednokrotnie dał się poznać, jako świetnie czująca się ze sobą grupa, potrafiąca pięknie śpiewać i dobrze tańczyć. Tym razem tematem przedstawienia było pożegnanie syna, który dostał wezwanie do wojska. Dowiadujemy się o tym poprzez lament matki rozpaczającej nad listem, w którym przyszła wiadomość. Pocieszają ją mąż i bezpośrednio zainteresowany, ale z marnym skutkiem. Wreszcie mobilizują ją do przygotowania stołu, bo przecież niedługo zjawią się goście, żeby pożegnać rekruta.

Stół szybko zostaje nakryty i zastawiony. Zjawiają się krewni i sąsiedzi. Syn wybierający się do wojska przedstawia rodzicom narzeczoną. Wieczór upływa na opowieściach o tych, którzy też byli w wojsku i dobrze na tym wyszli. Nawet akordeonista dobrze wspomina swój pobyt w armii, wszystko to po to, by podtrzymać na duchu bohatera wieczoru i pocieszyć rozpaczającą matkę. Kilkanaście osób zajada, popija, śpiewa i tańczy. Wreszcie matka szykuje woreczek z zapasami, żegna syna z ikoną w ręku, babcia wspomaga wnuka zaoszczędzonym groszem. Rekrut siada na środku izby, wszyscy modlą się w jego intencji, następuje przeżegnanie chłopaka po plecach. Rodzice wycinają na jego głowie krzyż, a włosy pochodzące z tego zabiegu poczekają na jego powrót pod ikoną.

Wspomniane na wstępie zalety zespołu nie są w stanie przykryć niedostatków widowiska. Naturalność dialogu przegrywa z podstawowymi prawami sceny: kiedy aktorzy zapominają o widzu, czyli o kierunku mówienia, mówią wszyscy jednocześnie i często pod nosem, publiczność nie ma szans na dobre zrozumienie tekstu. Ustawienie tak ważnych scen, jak prezentacja narzeczonej czy przywitanie gości z tyłu za stołem odbiera tym scenom wagę i nie daje widzowi możliwości na ich dokładne obejrzenie. Spektakl kończy się bez wyraźnego zakończenia, znienacka. Strona dramaturgiczna przedstawienia pozostawia poczucie niedosytu: oglądany wieczór przypomina sympatyczną atmosferę przy stole, jaką już kilka razy mieliśmy okazję obejrzeć w wykonaniu „Orlan”.

Powstaje wrażenie, że ten zgrany i dobry zespół kolejny raz znalazł pretekst do pokazania, jak cudownie potrafi biesiadować, śpiewać i tańczyć.

 

Grupa Kolędnicza „Bartuś” z Czarni (woj. mazowieckie, pow. ostrołęckito 5 młodych chłopaków, którzy pokazali widowisko Chodzenie z krzyżem. Publiczność traktują jak domowników, których proszą o możliwość wejścia do chaty i wystąpienia. Opowiadają o tym co się działo w Wielkim Tygodniu w języku gwarowym. Wykorzystują przy tym charakterystyczne kołatki, które rozbrzmiewają jako element zapowiadający kolejną część wystąpienia. Oczywiście całości towarzyszy też krzyż trzymany przez aktora w komży oraz koszyczek, bo przecież będą zbierali datki. Kończą składaniem życzeń gospodarzom. Nieodzownym elementem jest śpiew a capella, równy i czysty. Na pochwałę zasługuje dobra emisja głosu aktorów, wspólna, wyrównana dynamika przekazu oraz zminimalizowane gesty.

 

Zespół „Mazurska Kosaczewina” z Koczarek (woj. warmińsko-mazurskie, pow. kętrzyński) przedstawił widowisko Plon czyli Dożynki na Mazurach. Niezaprzeczalnym atutem prezentacji był język gwarowy, którym operowali aktorzy, mocny i czysty śpiew, barwny taniec w strojach ludowych, różnorodna aranżacja przestrzeni, przytoczenie ciekawych przysłów ludowych, np. o pogodzie. Grupa mimo, że zróżnicowana wiekowo i dosyć liczna doskonale się rozumiała i czuła ze sobą na scenie. Niestety nie ustrzegli się kilku błędów. Wierne trzymanie się tekstu Karola Małłka sprawiło, że dynamika przedstawienia trochę straciła na wyrazistości, ponadto ustawienie stołów spowodowało, że przekaz był mało czytelny i zamknięty na widza, nie widzieliśmy twarzy aktorów co skutkowało tym, że też nie słyszeliśmy ich dokładnie.

 

Na sejmikowej scenie powtórnie zagościły Przenosiny – tym razem Kurpiowskiego Zespołu Folklorystycznego „Carniacy” z Czarni (woj. mazowieckie, pow. ostrołęcki). Ogromy zespół; donośny, pełny i wyrównany śpiew z akompaniamentem harmonii pedałowej, bębenka i skrzypiec; kolor odświętnych strojów; minimalizm i celność rekwizytów; precyzyjny i żywy ruch w tańcu i poza nim; repertuar pieśniowy obejmujący całe przenosiny; tradycyjne oracje wygłaszane w tradycyjny, skonwencjonalizowany sposób; przemyślane nakładanie się planów wizualnych i fonicznych – to atuty, do których „Carniacy” nas już przyzwyczaił przez lata nieskazitelnych występów. Niemniej i tak potrafią jak najpozytywniej zaskoczyć!

Wszystko zaczyna się nazajutrz po weselu od pożegnania w domu młodej, kiedy wybrzmi oracja rajka, młodzi żegnają po kolei swoich bliskich przy gromkim śpiewie acz w atmosferze powagi, bardzo naturalnie zaprezentowanej przez Zespół. I zapraszają wszystkich z przenosinami do korowodowego archaicznego tańca, z kurpiowskim przytrampywaniem i ze smakowaniem kurpiowskiego miodu z tradycyjnych tamtejszych wielkich kubków. Rozlega się pieśń (tu zapisana nie po kurpiowsku, by nie kaleczyć gwary): Nie stój, Marysiu, jak drążek, padnij matuli do nóżek. Niech ci matula szykuje, poduszki w płachtę związuje – i rzeczywiście na drągu są zbierane kolejne elementy dobytku młodych: kapa, spódnica, serweta, kaftan, dzieża, bursztyny, poduszki, a każdy godnie prezentowany widzom i następnie kładziony do skrzyni. Drużbowie przystępują do zwyczajowego rabunku dalszych sprzętów dla młodych: lustra, obrazu, półki, firanki. Dopełnia tej kolekcji przebieraniec, wnoszący zawiniątko, które przysporzy młodym rychłego potomstwa. Kufer pozostaje w centrum akcji – jest obtańczony na wiele sposobów. Gdy zaś zabrzmi śpiew druhny, że oto Koniki w wozie zaprzęgane, młoda wzrusza się. Nadchodzi czas ostatecznego pożegnania z matką i ojcem i podziękowania im za wszystko. Rusza orszak, a my pozostajemy wzruszeni i zachwyceni solowym śpiewem druhny, doskonałą robotą reżyserską Witolda Kuczyńskiego, zespołowością wielopokoleniowej grupy, która ma – jak niegdyś w wielopokoleniowej tradycyjnej rodzinie – wspólny język, wspólny śpiew, wspólny taniec.

 

Z inspiracji słowami (a nie „według tekstów”, jak mylnie podano w programie i zapowiedzi sejmikowej) Jędrzeja Cierniaka – ikony polskiego teatru obrzędowego, powstał spektakl Na św. Jana Zespołu „Szczuczyniacy” ze Szczuczyna (woj. podlaskie, pow. grajewski). Obejmował tradycyjne elementy świętojańskie, jak palenie ognia, taniec przy nim i skoki, puszczanie wianków, opowieści starszych o poszukiwaniu kwiatu paproci. Ale zespół dodał niespotykane gdzie indziej elementy, jak postać Świętojanka, który swoje imię dostał od nocy poczęcia, ale i nomen omen tę noc wykorzystuje do bałamucenia młodych dziewczyn. To mieści się w tradycyjnym obrazie sobótki i dobrze zostało przez redaktora scenariusza skonkretyzowane, uwiarygodnione, dając szansę na ciekawą kreację postaci, dialogów i obrazków. Dobrze też pomyślano dwudzielność akcji i sceny: wokół ogniska i z przodu są młodzi, z tyłu – starsi, obserwatorzy, strażnicy moralności i tradycji. Te dwa światy, na początku rozdzielne, w końcu spotykają się, łączą, a cały czas płynnie uzupełniają. Na zakończenie cztery pary wychodzą ze świętojańskiego lasu, co należy ocenić pozytywnie: noc świętojańska spełniła jedną ze swoich funkcji – zalotnych.

Warto by w dalszych pracach nad spektaklem lepiej wyćwiczyć śpiew z nagranym instrumentem, co jest pomysłem do rozważenia: skoro akordeonista nagle zostawił zespół bez żywej muzyki, posłużono się półplaybackiem. A może lepiej było zrezygnować z tego nieoćwiczonego podkładu muzycznego? Warto też wzmocnić głosy dziewcząt, które czysto i dźwięcznie wykonują dobrze zaprojektowany repertuar, odsłonić i wyeksponować osoby z grupy starszych w momencie, gdy dzielą się bardzo ciekawymi przekazami wierzeniowymi i wspomnieniami, jak również młodzież siedzącą wokół ognia w atrakcyjnych wizualnie strojach. Rada artystyczna przy okazji omówienia tego spektaklu przypomniała, że na sejmiku preferowane są scenariusze autorskie, budowane wspólnie przez całe zespoły, które potem z większą naturalnością je inscenizują, czego zabrakło miejscami w widowisku „Szczuczyniaków”. Ale mimo to prezentacja Na św. Jana dobrze wróży na przyszłość.

 

Zespół „Czeladońka” z Lubenki (lubelskie, pow. bialski) wystąpił z przedstawieniem plenerowym Baśń o Bialskim Smoku. Jest to sprawne, pełne dowcipu i przede wszystkim świetnie wykonane przez parunastoosobowy zespół widowisko. Aktorzy z wielkim poczuciem formy i humoru oraz dużą kulturą mowy w atrakcyjny sposób przedstawiają legendę o smoku z bialskiego powiatu. Przedstawienie zaczyna się opowieścią Dziadka toczoną dla dwóch chłopców. Następnie przenosimy się na jarmark, gdzie pięć przekupek potrafi zrobić taką atmosferę, jakby ich tam było kilkadziesiąt, wreszcie pojawia się i sam główny bohater, pięknie wymyślony i zagrany smok ziejący prawdziwym ogniem. Legenda jest dość prosta, występują w niej pasterze, szlachcic Damazy i jego ukochana, dzieci. Wszystko kończy się dobrze, a smok zostaje zdemaskowany jako książę Radziwiłł Panie Kochanku. Całość podana jest ze smakiem i werwą, tak że zainteresować może zarówno młodszą jak i starszą widownię. Pomysłowe rozwiązania scenograficzne i kostiumowe oraz bardzo ekspresyjnie, ale ze smakiem grający aktorzy świetnie operujący głosem i dobrze podający tekst dopełniają obraz tego godnego polecenia przedstawienia. Fakt, że pokazany został na wolnym powietrzu dodał mu splendoru i choć wykonawcy twierdzą, że mogą również zagrać w sali, plener wydaje się atrakcyjniejszy dla tego spektaklu.

 

Zespół Obrzędowy „Zawsze Razem” z Woli Gułowskiej (woj. lubelskie, pow. łukowski pokazał widowisko Jutro święty Janek bogate pod względem obyczajowości jak i obrzędowości. Słyszymy wiele ciekawych opowieści związanych z ziołami, jak wyglądają, do czego służą, np. bylicą należy się okręcić „żeby krzyże nie bolały”, ale także przysłów czy mądrości ludowych typu „czasami jak się św. Jan rozczuli to go dopiero św. Urszula utuli” czy „do św. Jana wchodź do wody po kolna”. Wszystko okraszone jest dużą dawką humoru, jak np. tłumaczenie matki,że „taki chleb co mysza dziurę w nim wygryzła jest dobry na ból zębów”. Teks podawany jest w gwarze i ozdobiony tematycznym śpiewem. Dużym walorem przedstawienia jest wzajemne słuchanie się aktorów, zwłaszcza matki z dziećmi, najlepsze zresztą role to kreacje matki i małego Franka, prawdziwe i naturalne. Nie wszyscy aktorzy od razu pojawiają się na scenie, ale powolutku do niego dołączają co daje wrażenie powolnego tempa, które uspokaja, ale nie usypia.

 

Teatr Wiejski z Krasewa (woj. lubelskie, pow. radzyński) wystąpił z obrazkiem dramatycznym zatytułowanym W starym piecu diabeł pali. Jak z samego tytułu można się domyśleć, główną bohaterką jest wdowa, której przyszła ochota na powtórne zamążpójście. Pierwsza scena pokazuje jej izbę w rocznicę śmierci męża Franciszka. Zebrali się sąsiedzi i przyjaciele, by ku czci nieboszczyka odprawi wspólne modlitwy i śpiewa. Wdowa dziękuje wszystkim za pamięć, obecność i modlitwę. Chwali zmarłego męża i żali się na samotność. Sąsiadka ją pociesza, sąsiad radzi wziąć parobka, który zająłby się po męsku gospodarką. Zachwala nawet jakiegoś kandydata. Sąsiadka jest raczej za poszukaniem jakiegoś wdowca i też ma kogoś na oku.

Wdowa zgadza się na swatanie. W tym momencie do przedstawienia wpleciony został wątek, który po pierwsze nie jest konieczny dla fabuły, po drugie rozegrany został w sposób nie do końca szczęśliwy. Do wdowy przychodzi bowiem Cyganka, która wróży ale i przy okazji kradnie ser, a jak się później okazuje również kurę. Takie sytuacje, owszem, się zdarzały, ale wyeksponowanie ich w spektaklu o innym temacie, z położeniem akcentu na wyklinanie Cyganów jako złodziei wydaje się przynajmniej godne zastanowienia. Wszystkie elementy uogólniające cechy przypisane jakiemuś narodowi, a zwłaszcza złe cechy, służą tylko i wyłącznie pogłębianiu podziałów między ludźmi. W sposób prymitywny utwierdzamy się w stereotypie „my dobrzy, mądrzy, poważni – oni źli, głupi, śmieszni”. W dzisiejszych czasach, kiedy na całym świecie, i to całkiem niedaleko od nas, trwają krwawe konflikty zbrojne, których przyczyna tkwi w takich podsycanych podziałach, należałoby chyba unikać zaogniania emocji. Takie jest zdanie recenzenta.

Wracając do głównego wątku, zjawia się kandydat na parobka, Oleś. Jesteśmy świadkami dogadywania się gospodyni z przybyłym, co do warunków, na jakich ma pracować. Po uzgodnieniu, że za miesiąc pracy dostanie metr żyta, parobek od razu bierze się do roboty.

Obecność mężczyzny w chałupie wzbudza ogólną ciekawość, toteż sąsiadka wpada po masielniczkę, baba po proszonym po chleb i parę groszy, wreszcie inna sąsiadka oświadcza wprost, że przyszła przez ciekawość: „parobka macie!”. Jej matka znała matkę parobka („robotna była”). Parobek wraca głodny po pracy. Dostaje na wieczerzę chleb i mleko, podczas gdy gospodyni je chleb ze słoninką. Parobek odkraja sobie kawałek chleba na później. Wdowa chwali robotę, ale spać wysyła go do stodoły.

Druga odsłona spektaklu rozgrywa się w niedzielę. Wdowa szykuje się do kościoła, kiedy wpada parobek z krzykiem, że krowa mu się urwała. On nie zauważył, że jest niedziela, bo dzień w dzień dostaje jedynie chleb z mlekiem. Gospodyni, po której widać, że patrzy na Olesia coraz łaskawszym okiem daje mu kawałek słoniny i każe odpocząć. Po jej wyjściu, Oleś rozciąga się „po gospodarsku” na dwóch krzesłach i marzy. Przychodzi ten, co go polecił, żeby spytać jak się pracuje. Radzi ożenić się z wdową. Parobek nie jest zbyt chętny, bo jest za stara. Argument w postaci odpisu jałówki i ziemi jednak przemawia do niego. Tymczasem wraca wdowa. Parobek od razu chce się przypodobać gospodyni, nieoproszony skacze po wodę, sąsiad „urabia” gospodynię twierdząc, że Oleś wciąż za nią „spozira”. Zachęcona wdowa idzie robić pierogi z soczewicą i ze śmietaną. Dość szybko dogadują się, że ona odpisze mu 4 morgi, żeby Oleś idąc do ślubu miał poczucie, że ma majątek równy majątkowi swojej wybranki. Następnego dnia mają jechać do rejenta, żeby załatwić wszystko formalnie. Sąsiadkę, która akurat wpadła szukając swojego chłopa, podniecona gospodyni wtajemnicza w plany i prosi o doglądanie gospodarstwa, kiedy ona z Olesiem pojedzie do miasta. Sąsiadka ostrzega: „on za młody on cię rzuci”, ale nasza bohaterka nie przyjmuje tego do wiadomości.

Trzecia odsłona pokazuje nam dzień, kiedy wdowa z Olesiem wybierają się do rejenta. On ubrany w garnitur po śp. Franciszku. Sąsiadka pilnuje obejścia i nie omieszka wpadającym kobietom zdradzić powód wyjazdu gospodyni z parobkiem.

Po powrocie od rejenta „narzeczeni” zasiadają do stołu, na którym się zjawia chleb z kiełbasą. Wpada sąsiad, który przyczynił się do ich planów i na stole pojawia się butelka. Gospodyni idzie oporządzać, a Olesiowi się nie chce. Już ma odpisane, nie musi się starać. Sprzeda swój świeżo otrzymany majątek i z pieniędzmi w kieszeni poszuka sobie młodszej. Sąsiad korzysta z okazji i dogadują się co do ceny ziemi. Opijają ubity targ. Wraca wdowa, chciałaby jutro pójść do księdza. Oleś bezceremonialnie zapowiada, że ślubu nie będzie. Ona nie chce go puścić, a po jego wyjściu miota na niego przekleństwa.

Spektakl przyzwoicie zagrany. Można by się zastanowić nad zbyt rozbudowanymi wątkami obocznymi i nad funkcją monologów, które pojawiają się kilkakrotnie w przedstawieniu. Większość informacji w nich zawartych i tak dociera do widza poprzez grę aktorów. Ponadto należałoby się zastanowić, do kogo bohaterka mówi: czy do siebie czy do widza.

 

Zespół „Pelagia” z Leopoldowa (woj. lubelskie, pow. ryki) przygotował widowisko Truś, truś warkocku. Dotyczy ono mało znanego zwyczaju rozplatania warkocza panny młodej przed ślubem. Na uwagę zasługują przepiękne stroje ludowe, starannie dobrane do ról oraz warstwa muzyczna i aktorska. Śpiew stanowi rodzaj komentarza do tego co się dzieje na scenie, a uzupełnia go też taniec. Pojawia się kilka wzruszających mementów jak zdejmowanie wianka i wkładanie go do skrzyni, usadzanie zapłakanej Panny Młodej na stołku, który ta przewraca i czesanie włosów, błogosławieństwo czy symboliczne oddanie wianka Panu Młodemu, który przypina go do swojej sukmany. Rola głównej bohaterki jest bardzo wyrazista i zasługuje na pochwałę, mimo, że nie wypowiedziała żadnego słowa. Ciekawe jest też zakończenie, bardzo proste i naturalne. Matka zabiera córkę. do alkierza spać, bo przecież „jutro trzeba zaprosić całą wieś, bo nie przyjdą”. W pełnym odbiorze przeszkadza zbyt hermetyczne zamknięcie wianuszka Gospodyń, których twarzy nie widzimy, a przez to traci czytelność przekazu.

 

Komisja pragnie przekazać szczere wyrazy uznania zespołom i ich kierownikom za staranne przygotowanie programów, niosących niekłamane wartości etnograficzne i artystyczne. Komisja serdecznie dziękuje organizatorom sejmiku – szczególnie gospodarzom – pracownikom i dyrektorowi Miejskiego Ośrodka Kultury w Stoczku Łukowskim, Urzędowi Miasta oraz wspierającym ich poczynania Łukowskiemu Ośrodkowi Kultury i Wojewódzkiemu Ośrodkowi Kultury w Lublinie. Ich wysiłkom zawdzięczamy trwanie imprezy, która wyrosła w tym miejscu przed wieloma laty i liczymy, że za rok spotkamy się ponownie.

Ta strona używa plików cookie, aby poprawić przyjazność dla użytkownika. Użytkownik wyraża zgodę na dalsze korzystanie ze strony internetowej.

Polityka prywatności